wtorek, 1 maja 2012

majówa...

...rozpoczęła się jakimś wrednym wirusem, którego Tysia potraktowała sześciodniową gorączką - ostatni podryg choroby był makabryczny, bo dostał od niej prawdziwe 39,4 o 2.30 w nocy z piątku na sobotę i zakończył swoje panowanie w Tysiowym organizmie. 
Lili - zodiakalny Lew, a jednak mniej wojownicza - zwalczyła wirusa w 4 dni, tylko dwukrotnie przekraczając 38 kresek na termometrze. Od najbliższego poniedziałku idzie do przedszkola, więc kolejne uodpornienie na wirusa możemy odfajkować.
Ten wyjątkowo długi weekend mieliśmy spędzić na babskim wypadzie u Babci podpatrując łosie, wilki, bobry i dzikie kaczki, ale z powodu pogromu chorobowego i matczynych zaległości zawodowych, Babcia przyjechała do nas. eSBek, który nie mógł uwierzyć, że zostanie na tydzień sam w domu i niemiłosiernie przeżywał jak to będzie za nami "tęsknić", nie mógł sprawdzić jakie to szczęście pozbyć się trzech bab na cały tydzień. No cóż … na otarcie łez przyjechała teściowa;)

Dziś wylądowaliśmy w parku dinozaurów wykorzystując z sajgonkami wszelkie możliwe atrakcje. Głupio się przyznać, ale ja w parku dinozaurów najbardziej uwielbiam łańcuchową karuzelę, bo przypomina mi szaleństwa z dzieciństwa. Razem z Tysią nie przepuścimy żadnej okazji, aby się przejechać łapiąc się nawzajem już w powietrzu, zakręcając łańcuchy i puszczając z rozmachem. A że w "naszym" parku dinozaurów takie atrakcje usytuowane są wśród drzew, wrażenia są ponad przeciętne. Dziś z Tysią kręciłyśmy się co najmniej z 5 razy. Lili natomiast nie pozostaje w tyle za starszą siostrą, bo tyleż samo razy - o ile nie więcej używała karuzeli łańcuchowej dla młodszych dzieci.

Pogoda przecudna, oby tak dalej, to na pewno zregenerujemy się po ostatnich trudach.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz