czwartek, 13 września 2012

dzień jak nie co dzień (cały czas w to wierzę)

Taki dzień zdarzył nam się wczoraj, w środę 12 września.

Sajgonki miały straszną noc: chodziły, żądały spania z nami, przytulania. Biszkopt spał mi we włosach mrucząc niemiłosiernie. O godzinie 6.30 - jak zadzwonił budzik - byliśmy z eSBekiem wyczerpani. A jak się później okazało, jaka noc taki dzień.

Tego dnia miał przyjść gość i zamontować przęsła, bramę i furtkę. Opóźnienie ma już dwutygodniowe.  Rano dostaliśmy smsa, że nie przyjdzie, bo będzie padać. Szlag mnie trafił, zadzwoniłam do niego i powiedziałam, że obecnie nad naszą ulicą świeci słońce i nic nie zapowiada deszczu. Odpowiedział, że sprawdził w kilku prognozach i ma padać, i co będzie jak zacznie. Na co ja, że co się stanie jak jednak nie zacznie? Powiedział, że postara się jednak przyjechać, jak jego pomocnik wróci z budowy, na którą pojechał w związku z tym, że miał padać deszcz i mieli do nas nie przyjeżdżać. No comments!

Po wejściu do kuchni, wstawiłam wodę na herbatę i zaczęłam przygotowywać śniadaniówkę dla Tysi. Spojrzałam na sufit a tam mega wielkie mokre plamy. Zadzwoniłam migiem do sąsiada, który stwierdził, że ma suchąa podłogę w kuchni, po czym jednak udało mu się ustalić, że jest jednak zalana, tylko nie wiadomo skąd. Woda ciekła spod zlewu, nie wiadomo dlaczego, bo wszystkie krany były zakręcone. Nieważne. Obecnie mamy wielkie, żółte plamy na suficie, a sąsiad nawet się nie zainteresuje. "Po co ma się denerwować", stwierdził dziś eSBek.

W momencie, kiedy ja zauważałam plamy, eSBek wracał z porannego spaceru z Lolą. Otworzył drzwi, ja mu powiedziałam o swoim odkryciu, a w tym czasie Biszkopt wyskoczył z domu i dał susa na wyjątkowo dorodny, dziewięciometrowy świerk sąsiadów. Dobrze, że został złapany w połowie drzewa, bo pewnie czekałaby nas jeszcze wizyta straży pożarnej.

W przerwie pomiędzy powyższymi zdarzeniami, próbowałam spakować Tysię na basen. Diabeł  przykrył ogonem czepek. Poddałam się i stwierdziłam, że pojadę, kupię jej nowy i zawiozę bezpośrednio do szkoły.

Tymczasem Lili miała większy niż zwykle bunt ubraniowy. Przygotowana przeze mnie propozycja ubraniowa latała na wysokości lamperii. Ostatecznie "konsekwentnie" poszła w tym, co sobie sama wybrała.

Ale i tak najgorsza sytuacja miała miejsce w naszym domu pod naszą nieobecność - sajgonki w przedszkolu i szkole, a my w swoich biurach. Zdarzenie mrożące krew w żyłach. Zdeterminowany Biszkopt rzucił się na uchylone okno w sypialni i zawisł na szyi, głową na zewnątrz a tułowiem w środku domu. Miauczącego z przerażenia kociaka uratował dokładnie ten sam gość, który przechwycił go w połowie drzewa. Wepchnął go z powrotem do domu. Anioł stróż jakiś.

A goście od ogrodzenia przyjechali ok. godziny 17. I wtedy rzeczywiście zaczęło padać.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz